E’ sempre Karol Wojtyla la retta di congiunzione con i sentimenti polacchi provati dal lontano 13 dicembre 1981.
Dentro lo studio di regia di una piccola emittente locale lombarda, Onda Radio Olginate, un comunicato stampa prima e la radio nazionale poi, diedero notizia della proclamazione della legge Marziale in Polonia da parte del Generale Jaruzelski.
Passai la nottata a seguire l’avvenimento e ritrasmetterlo commentando ai radioascoltatori.
Avevo ventuno anni e provai la stessa vibrante emozione, allora positiva però, di quel sedici ottobre di tre anni prima quando, dentro l’auto del parroco, tornavamo da Bergamo e la radio annunciò l’elezione del primo Pontefice polacco.
Le riprovai violente e suggestive anche mentre Lech Walesa, circondato da migliaia di operai, sventolava la bandiera polacca dall’alto di impalcature nei cantieri di Danzica, come segno della conquista non violenta di una dignità perduta.
Perché quelle sensazioni intense non lo so spiegare ancora oggi, forse perché, qualche anno dopo, avrei vissuto esperienze professionali ed umane irripetibili proprio in quel Paese, considerato oggi la mia seconda Terra, nonostante esperienze nei tanti Paesi del mondo.
Mi trovavo a Roma da qualche anno quando, verso la fine degli anni ’80, iniziò una forte immigrazione di polacchi, punto di approdo la capitale. Con sé il nulla: disorientati, poveri ma con una grande dignità.
Furono i primi ad inventare “il lavavetri al semaforo”, modo umile per raccogliere qualche lira e mangiare. Il Vaticano appoggiava il loro pellegrinaggio della speranza destinato molte volte a finire sotto i ponti del lungo Tevere.
Non ci volle molto per sollecitare risentimento prima e disprezzo poi, lo stesso ma più blando, di quello rivisto negli ultimi anni verso gli africani.
Ebbi l’occasione di conoscerne molti, studenti, operai, laureati, tutti fuggiti alla ricerca di un futuro migliore. Lavoravano duro ad ogni opportunità offerta per sbarcare il lunario, parte di quei soldi venivano accantonati e rimandati alle famiglie lontane.
E venne un giorno, verso la fine degli anni ’90, in cui per lavoro arrivai in Polonia, un misto di tensione ed emozione, la stessa che oggi, quando atterro a Varsavia mi fa sentire a casa.
Ho continuato ad andarci fino al 2015 come pendolare, ma anche vivendoci per tre anni. E’ proprio questa frequentazione intensa, ad avermi fatto amare ed apprezzare i polacchi. Persone semplici, intelligenti, laboriose, simpatiche ma soprattutto generose, dall’animo nobile.
Non ero nessuno, non parlavo la loro difficile lingua, non avevo parenti eppure da subito mi fecero sentire a casa, uno di loro. Ricevevo premure, in certi casi all’eccesso proprio in virtù di quel sentimento di fratellanza che appartiene a questo Popolo, quello che l’ha forgiato durante le occupazioni naziste e sovietiche del’39.
Ho incontrato un fratello in Polonia, Waldemar, attraverso il quale ho rimesso in discussione i miei comportamenti, motivazione, passione, determinazione nel raggiungere obiettivi importanti. E’volato via giovane e prematuramente ed è quello che oggi più manca.
C’è una cosa di cui vado orgoglioso però, è il riscatto morale delle generazioni polacche degli ultimi anni, figlie e nipoti di quelle umiliate lungo le strade di Roma nel secolo scorso. Hanno lavorato, studiato e realizzato a testa bassa, il loro sogno.
Sempre più spesso, nell’ultimo periodo, incontro italiani a Varsavia in cerca di lavoro, sono lì perché ritengono la Polonia un grande Paese, in grado di riscattarli dalla grande crisi economica e occupazionale italiana.
Molte aziende, per completare i loro progetti mi chiedono collaborazioni con le Università polacche; molti imprenditori aprono commerci e trovano fortuna proprio là.
Vivo questo orgoglio attraverso ogni polacco, perché li ho visti rinascere, non potrei essere più felice. E’ accaduto in silenzio, forse con l’aiuto di un Santo, il loro ed il mio Karol.
Polska wersja
Karol Wojtyła jest zawsze linią łączącą się z polskimi uczuciami doświadczanymi od 13 grudnia 1981 r. Wewnątrz małej lokalnej stacji lombardowej Onda Radio Olginate, najpierw komunikat prasowy, a następnie radio krajowe, przekazało wiadomość o proklamacji stanu wojennego w Polsce generała Jaruzelskiego. Noc spędziłem śledząc to wydarzenie i retransmitując je, komentując słuchaczy radia. Miałem dwadzieścia jeden lat i przeżyłem te same żywe emocje, ale pozytywne, z tego szesnastego października trzy lata wcześniej, kiedy w samochodzie proboszcza wracaliśmy z Bergamo, a radio ogłosiło wybór pierwszego polskiego Papieża. Próbowałem ponownie gwałtownie i sugestywnie, podczas gdy Lech Wałęsa otoczony tysiącami robotników machał polską flagą ze szczytu rusztowań na budowach Gdańska, jako znak pokojowego podboju utraconej godności.Ponieważ wciąż nie potrafię wyjaśnić tych intensywnych doznań dzisiaj, być może dlatego, że kilka lat później przeżyłbym niepowtarzalne doświadczenia zawodowe i ludzkie w tym kraju, uważanym dziś za moją drugą Ziemię. Byłem w Rzymie przez kilka lat, kiedy pod koniec lat 80. rozpoczęła się silna imigracja Polaków, miejsce lądowania stolicy. Nic z tym: zmieszany, biedny, ale z wielką godnością. Jako pierwsi wymyślili „spryskiwacz sygnalizacji świetlnej”, skromny sposób na zebranie kilku lirów i zjedzenie. Watykan poparł ich pielgrzymkę nadziei, która wielokrotnie trafiała pod mosty długiego Tybru. Nie trzeba było długo czekać na urazę, a potem pogardę, tę samą, ale bardziej nijaką, niż zrewidowaną w ostatnich latach wobec Afrykanów. Miałem okazję spotkać wielu z nich, studentów, pracowników, absolwentów, którzy uciekli w poszukiwaniu lepszej przyszłości. Ciężko pracowali przy każdej okazji, by związać koniec z końcem, część tych pieniędzy została odłożona na bok i odesłana do odległych rodzin. I pewnego dnia, pod koniec lat 90., przyjechałem do pracy w Polsce, mieszanka napięcia i emocji, tak samo jak dziś, kiedy ląduję w Warszawie, czuję się jak w domu. Kontynuowałem tam do 2015 r. Jako dojeżdżający do pracy, ale także tam mieszkałem przez trzy lata. Właśnie ta intensywna frekwencja sprawiła, że pokochałem i doceniłem Polaków. Prosty, inteligentny, pracowity, miły, ale przede wszystkim hojny, o szlachetnej duszy. Nie byłem nikim, nie mówiłem w ich trudnym języku, nie miałem krewnych, a jednak natychmiast sprawili, że poczułem się jak w domu, jednym z nich. W niektórych przypadkach martwiłem się, właśnie z powodu poczucia braterstwa, które należy do tego ludu, tego, który wykuł go podczas okupacji nazistowskiej i radzieckiej w 1939 r. Poznałem brata w Polsce Waldemara, za pośrednictwem którego zakwestionowałem moje zachowania, motywację, pasję, determinację w osiąganiu ważnych celów. Umarł przedwcześnie i tego, czego dziś najbardziej brakuje. Jedną z rzeczy, z których jestem dumny, jest jednak moralne odkupienie polskich pokoleń ostatnich lat, córek i wnuków tych upokorzonych ulicami Rzymu w ostatnim stuleciu. Pracowali, studiowali i realizowali z opuszczonymi głowami, swoim marzeniem. Coraz częściej w ostatnim okresie Włosi spotykają się w Warszawie w poszukiwaniu pracy, są tam, ponieważ uważają Polskę za wielki kraj, który jest w stanie wyzwolić ich z wielkiego włoskiego kryzysu gospodarczego i zatrudnienia. Wiele włoskich firm prosi mnie o współpracę z polskimi uniwersytetami przy realizacji ich projektów; wielu przedsiębiorców otwiera swoje firmy i znajduje tam szczęście. Żyję tą dumą przez każdego Polaka, ponieważ widziałem ich odradzających się, nie mogłem być szczęśliwszy. Stało się to w ciszy, być może z pomocą świętego, ich i mojego Karola.\